|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Em
Flossy Whitemore, III kreski
Dołączył: 27 Kwi 2012
Posty: 1422
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 17 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Kraina Jednorożców
|
Wysłany: Pon 21:09, 18 Cze 2012 Temat postu: [FF] Shelleley by Em. |
|
|
Słowem wstępu - jest to początek mojego nowego opowiadania. Hm, opowiadanie bardziej skłania się ku science-fiction, z racji na czas i miejsca akcji, ale jeśli chodzi o tematykę, to bardziej pasuje określenie fantasy.
Wypada wyjaśnić - tytułowa Shellely to planeta.
Wszystkim ludziom nie lubiącym czytać o wszelkich apokalipsach i wrogom nieco przesadzonych dramatów - czytać odradzam.
Avenne.
13.09.3013
Shelleley
Jedyne miejsce w którym czułam się prawdziwie bezpieczna nie istnieje.
Widzę dym, czuję w ustach smak popiołu. Słyszę rozpaczliwe krzyki dochodzące z oddali, a także, co z przerażeniem zauważam - gdzieś koło mnie.
To wszystko to jakiś absurd.
Czuję ten cholerny ból atakujący moją czaszkę, żelazne macki wpychające się do mojej głowy.
To nie dzieje się naprawdę.
Głosy stają się głośniejsze, a strach który w nich dostrzegam coraz większy.
To nie dzieje się naprawdę. - powtarza uparcie cichy głos.
Tak bardzo chciałabym zaprzeczyć. Jednak nadal coś blokuje moje gardło, a na całym ciele czuję ciepłą krew. Nawet nie wiem czy jest moja.
Próbuję stąd odejść, jednak nie mogę się poruszyć. Gdy w końcu udaje mi się zmusić nogi do posłuszeństwa - coś obok mnie wybucha. Zatykam uszy, nie mogąc znieść ciągłych huków.
Spróbuj się obudzić. To kłamstwa, to tylko kłamstwa.
- Zamknij się, zamknij się, zamknij. - powtarzam płaczliwie, ruszając przed siebie.
Nie ufaj nikomu.
Zaciskam zęby, mrugając, by oczyścić oczy z zanieczyszczeń i wdzierającego się wszędzie popiołu.
Powstrzymaj to.
Zatrzymuję się w pół kroku i zamieram. Powstrzymuję mdłości i próbuję cokolwiek zobaczyć.
- Ja?
Spróbuj, to naprawdę proste.
Nie. Nie. Nie. Nie.
Zaciskam powieki i upadam na kolana. Mimo, że wszystko zamazuje mi się przed oczyma widzę swoje ręce. Są zbryzgane krwią.
Przyciskam je do policzków, rozsmarowując lepką krew po twarzy.
Nie pamiętasz?
Przypominam sobie, wszystko.
- Nie, błagam!
Przypominasz sobie?
Słyszę ponowny wybuch, kłęby dymu wzbijają się do góry.
- Nie. - powtarzam, tym razem ciszej. - Proszę. Błagam.
Ból staje się silniejszy, a moje ciało cięższe.
Nie uciekaj od tego.
Osuwam się bezwładnie na ziemię, dając sobie z tym wszystkim spokój.
Umrę.
A jednak głos atakujący moją świadomość dodaje mi otuchy ostatnim zdaniem.
To nie dzieje się naprawdę.
A jednak, słowa powtórzone nawet tysiąc razy nie staną się prawdą.
To nie dzieje się naprawdę.
A ja wiem, że to tylko kłamstwo.
Całe moje życie jest jednym wielkim kłamstwem.
To nie dzieje się naprawdę.
Ciemność zaciska się wokół mnie, dając ukojenie zbolałemu ciału, urywając w połowie zdanie.
To nie dziej...
Jack.
13.09.3013
Shelleley
Jej jęki towarzyszyły mi przez całą drogę do domu. A przed przekroczeniem progu po prostu zemdlała, naprzód krzyknąwszy cicho.
Położyłem ją na kanapie w salonie i spojrzałem ze smutkiem na siostrę.
- Przeżyła jako jedyna.
Widzę, jak Lysa nagle blednie i opada na krzesło. Patrzę na jej chude ramiona, zaczynające się lekko trząść.
Wiem, jak to wszystko boli.
Dostrzegam nieme pytanie w jej szarych oczach. Kręcę głową ze smutkiem.
- Matka? Ojciec? - Lysa chce się upewnić. Chce, by to wszystko stało się kłamstwem.
Jednak słowa powtarzane choćby tysiące razy nie staną się prawdą.
- Nie.
Lysa chowa twarz w dłoniach i kuli się na krześle. Nie pocieszam jej bo mam ochotę zrobić to samo.
Nagle opuszcza drżące dłonie i wstaje.
- Tony!
- Był tam. - mówię cicho. Czekam chwilę, by zadać cios. - Wśród ciał.
Wyrywa się z niej niepowstrzymany jęk.
- Nie kłam. Powiedz mi, że to nieprawda! - wybucha Lysa, dopadając do mnie i zaczynając szarpać mnie za rękaw. - Błagam, Jack!
- Mogę powiedzieć, że to nieprawda. Jednak co z tego, skoro będzie to tylko kłamstwem?
Lysa opada na dywan i opiera się o kanapę. Po dziesięciu minutach ciszy przenosi wzrok na nieznajomą.
- Dlaczego ją tu przyniosłeś?
Podążam za jej wzrokiem i przyglądam się dziewczynie. Niewątpliwie - jest piękna. Mimo sadzy na twarzy i zakrwawionych szmat, będących kiedyś ubraniem. Odgarniam z twarzy dziewczyny kasztanowe loki i mimowolnie uśmiecham się. Gdy ją podnosiłem, na moment otworzyła oczy, jednak przez dym nie mogłem zobaczyć dokładnego koloru.
- Nie wiem. - odpowiadam i zdaję sobie sprawę, jak to głupio brzmi. - Ja...
- Nie zastanawiałeś się, dlaczego tylko ona przeżyła? - pyta nagle Lysa. - Może ten zamach był jej sprawą.
Wzruszam ramionami.
- Jeśli tak, to oddamy ją władzy. - odpowiadam, cedząc słowa. Czasem bezmyślność Lysy po prostu mnie dobija. - Poza tym nic jej nie jest.
- Ty idioto. A tamten gość który wysadził pół Agpice Port? Zamknął się w szklanej bańce a potem stał, otoczony trupami, dopóki go nie sprzątnęli...
Przełykam ślinę, zastanawiając się nad tą możliwością. Wątpliwą, ale niepokojącą.
- Twierdzisz, że zgarnąłem młodą terrory...
- Nic nie twierdzę. - przerywa mi chłodno siostra. - Jack, to twoje życie. - urywa i dotyka dłonią czoła, wpatrując się we mnie zaszklonymi oczami. - Ja... Dzisiaj straciłam wszystko.
Co mogę powiedzieć? Czy potrafię pocieszyć kogoś, kto podczas paru minut stracił najukochańsze osoby? Tylko ja pozostałem Lysie, więc powinienem...
- Wiem. - szepczę cicho i uśmiecham się, próbując dodać jej otuchy. - Czy pociesza cię fakt, że być może i tak niedługo zginiemy?
Lysa zanosi się płaczem, a ja czuję irracjonalne poczucie winy. Moja starsza o trzy lata siostra. Jedni rodzice, jeden dom. Więc dlaczego nie potrafię wymyśleć czegoś, co ją pocieszy? Czuję się taki obcy i ona o tym wie.
Coś we mnie pękło właśnie dzisiaj, gdy niosąc brązowowłosą dziewczynę potknąłem się o ciała rodziców. Niedaleko leżał narzeczony mojej siostry, Tony.
- Słuchaj... Wiem, że... - nie dane mi jest dokończyć zdania, ponieważ właśnie budzi się dziewczyna. Unosi głowę z poduszki i podpierając się rękoma siada na kanapie. Spoglądam z niepokojem w jej, jak się okazuje - zielone oczy. Wpatruje się w nas ze zdumieniem i rozgląda dookoła.
- Jak masz na imię? - pyta w końcu Lysa, wpatrując się w dziewczynę podejrzliwie.
- Myrkurie. - odpowiada bez zastanowienia, a jej oczy na chwilę zmieniają barwę na złoty, przechodząc aż do dziwnego odcienia, który na myśl przywodzi mi stal. Po paru sekundach potrząsa głową, zastanawiając się. - Avenne. - mówi niepewnie. - Mam na imię Avenne. A przynajmniej tak mi podpowiada ten głos.
Lysa spogląda na mnie, przewracając oczami. Wiem, że zanalizowała już nowo poznaną Avenne. "Coś nie tak z jej głową. Niegroźnia. Być może uciekła z psychiatryka."
- A więc Avenne... Wiesz cokolwiek o zamachu?
- Jakim zamachu? - pyta, otwierając szerzej oczy.
- Podczas którego zginęło prawie pół Sheatonle. - odpowiadam spokojnie, modulując głos, tak by się nie załamał. Dziewczyna otwiera szerzej oczy, a Lysa wzdycha niecierpliwie.
- Sheatonle. Jesteśmy centrum Shelleley. Tak, nazwy brzmią podobnie, jako że Sheatonle powstało wraz z początkiem planety, a nazwa ma przypominać o tym, że my tu rządzimy. Rządziliśmy do dzisiaj.
- Do trzynastego września trzy tysiące trzynastego roku. - szepcze dziewczyna.
- A datę dokładną zna. - cedzi Lysa, marszcząc brwi. - Czy to ty odpowiadasz za to wszystko?
- Pytasz się czy zamordowałam ponad dwa miliony osób? - Avenne uśmiecha się do niej zimno. Potem przenosi swój chłodny wzrok na mnie. - Absurd.
- Wybacz jej.
Avenne wbija wzrok w swoje dłonie.
- Ile czasu minęło od wybuchu, czy co to tam było? - pyta cicho.
- Pięć. Właśnie zachodzi słońce. - odpowiada Lysa, przygryzając wargę. - Trzy godziny temu media udostępniły nagrania, nazywając dzisiejszy dzień Tragedią Scheatonle.
- Jeśli runie centrum planety, upadną także pozostałe miasta. - wyjaśniam dziewczynie, a ta kiwa głową twierdząco.
- Tragedia... - zaczyna Aven, jednak chwilę potem zaciska dłoń na oparciu kanapy. - Boli... - dodaje cicho, zaciskając powieki. Zaczyna rozpaczliwie łapać haustami powietrze do ust.
- Wezwij doktora Collinsa. - rozkazuję Lysie, patrząc jak ciało dziewczyny przechodzą kolejne spazmy. Lysa zrywa się, wpierw przekląwszy na dziewczynę, jednak mimo wszystko gotowa jej pomóc. Wpatruję się niepewnie w Aven, która właśnie zaczyna coś jęczeć.
Łapie mnie nagle za rękę, przyciągając do siebie.
- To koniec Shelleley. - szepcze, po czym traci przytomność.
CDN.
Post został pochwalony 1 raz
Ostatnio zmieniony przez Em dnia Sob 13:06, 28 Lip 2012, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Helen!
Nolan Knight, III kreski
Dołączył: 27 Kwi 2012
Posty: 735
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 16 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Chyba Świnoujście.
|
Wysłany: Pon 21:15, 18 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Uwielbiam twoje opowiadania Urodzony geniusz.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Poison
Lily Wilkes, III kreski
Dołączył: 27 Kwi 2012
Posty: 648
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 13:47, 19 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Masz świetny styl, cały czas mam wrażenie, że nie czytam, tylko płynę. Tutaj, w RPG też, chociaż fajnie wychodzi ci pisanie w czasie przeszłym. Błędów nie zauważyłam, perspektywa Avenne ciekawie opisana. Teraz nasuwa się kilka pytań: Co się stanie z Shelleley? Kim jest Avenne? Jak dalej poradzą sobie Jack i Lysa? Czekam na ciąg dalszy!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Cukierkowa
Delaney Fairfield, I kreska
Dołączył: 05 Maj 2012
Posty: 205
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Wrocław
|
Wysłany: Wto 17:34, 19 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Naprawdę, masz niesamowity styl, jak mówiła Myra i ogromny talent.
Jestem bardzo ciekawa dalszego ciągu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Em
Flossy Whitemore, III kreski
Dołączył: 27 Kwi 2012
Posty: 1422
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 17 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Kraina Jednorożców
|
Wysłany: Wto 18:31, 19 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Dzięki, kochani. A więc wklajam kolejną część:
Avenne.
17.09.3013
Shelleley
http://www.youtube.com/watch?v=4f3WYpP9xT4
Czujesz to?
To cały czas ze mną jest. Czasem przenika mnie całą i czuję, że nie tu jest moje miejsce. Dążę do czegoś innego. TO mnie wzywa.
A ja jestem bezradna. Nie potrafię się uwolnić od tego chorego uczucia, jak gdybym nie była do końca sobą. Jak gdyby coś próbowało zawładnąć moim mózgiem, kradnąc moją osobowość i manipulując uczuciami. Moje wspomnienia i myśli powoli zanikają, ukształtowując przede mną jeden cel, do którego powinnam dążyć, a nie chcę poddawać się całkowicie.
Czujesz?
Nie czuję nic. Stoję w ciemnym zaułku, nie wiedząc jak się tu znalazłam. Gdzieś niedaleko leżą rozrzucone śmieci i przewrócony kosz przez jakichś wandali.
Nie. Na planecie Shelleley nie ma wandali. A jeśli jacyś się trafiają - lądują na planecie Akkardiane, na której wznosi się wielka twierdza więzienna, przetrzymująca najniebezpieczniejszych psychopatów Galaktyki i Strefy II, potocznie zwanej Drugim Światem. Na Shelleley więzienie nazywamy w skrócie P-W-L-Z-E. Powoli Wykańczającym Ludzi Zakładem Evangeline, która sprawuje pieczę nad całą planetą Akkardiane i terenem jej przypadłym. Wykańczający ze względu na przykre doświadczenia, jakie wykonuje na ludziach, a raczej to, co tu nazywamy podludziem, czyli na tych, którzy dopuścili się zbrodni tak podłych, wielkich i okropnych, że wolimy o tym nie myśleć i o tym nie rozmawiać. Ktoś taki budzi niesmak, nieprawdaż? To dlatego nikt nie odważa się poddpaść Radzie Strefy II, w której zasiada także Evangeline. Krąży wiele legend i plotek na temat dziwnych mutacji i krzykach, które słychać w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od granic i głównej bramy.
CZUJESZ? PAMIĘTASZ?
Pamiętam, jednak nie do końca. Próbuję zrozumieć, skąd znam taki widok, odmienny od jasnych ulic i świateł Shelleley? Umysł podsuwa mi pewien obraz, jednak marszczę brwi. Byłam tam?
Nie. Nie byłam.
Byłaś. Nie pamiętasz.
To takie odległe. Nikt tam nie był. - upieram się.
Co z tego że nie pamiętam co się ze mną działo? Zapamiętałabym coś takiego. Poza tym to baśń opowiadana dzieciom. Baśń o Apokalipsie. Odległa legenda. Nie mogłam się tam znaleźć, jakim cudem?
Przypomnij sobie. Zamknij oczy.
Umysł ponownie mi coś podsuwa, jednak nie jest to obraz. To słowo. Imię, które bezwiednie wypowiedziałam zapytana przez Jacka o imię.
- Myrkurie. - szepczę, nie wiedząc do końca co to znaczy. - Czy to jakaś rzecz? Czy to człowiek? Czy to tylko nie mające znaczenia słowo? - pytam, ciekawa odpowiedzi.
Wiesz.
- Myrkurie. - powtarzam, zamykając oczy, usłuchując denerwującego głosu.
Otwieram je ponownie i dostrzegam przepiękną iluzję.
SPÓJRZ! Przypomnij sobie...
Stoję na piasku. Na ciepłym, delikatnym piasku. Od razu zdejmuję buty, chcąc czuć go pod bosymi stopami. Coś każe mi zaufać głosowi i uwierzyć, jednak nie jestem pewna, czy kiedykolwiek czułam coś takiego. Nagle iluzja poszerza się, zamazując ciemny zaułek przede mną.
Teraz stoję przed błękitem oceanu, rozciągającego się na wszystkie strony. Robię krok naprzód i łagodna fala dociera do moich palców. Odzuwam przyjemny chłód.
Na Shelleley nie mamy plaż. Ocean jest jeden i rozciąga się na pół planety, więc nie można go zanieczyszczać i się w nim kąpać, mimo nowoczesnej technologii i filtrowania wód. Jednak w tych czasach ludzie stali się bardziej podatni na różnego rodzaju chroby i często nie pomagają nawet szczepienia, które przeprowadza się co pół roku. Nie ma złotego piasku, a duży mur, za którym skrywa się ocean i skąd pobieramy wodę, uprzednio wcześniej odkażoną.
Pamiętasz? - szepcze podekscytowany głos.
Nie pamiętam. Czuję gniew głosu, jeśli głos potrafi w ogóle czuć... Nagle piasek znika spod moich bosych stóp, zastępując go zimnym betonem. Zimnym? Na Shelleley nie odczuwamy zimna, nigdy. Tutaj zawsze świeci słońce, dzięki ośmiu księżycom, tym małym i nieważnym - Yer, Vort, Ley, Nale, Oie, Hev, i tym produkującym naturalne światło, dzięki którym na Shelleley nawet noc jest niezwykle jasna. - Didaskrii i Ilevysii. Nazwy księżyców pochodzą od imion ośmiu wojowniczek, o których krąży wiele legend. Dzięki dwóm księżycom nie przeżyliśmy w ciągu tysięcy lat ani jednej nocy. Skóry Shelleleyczyków są niezwykle jasne i blade, nie wiedzieć czemu, tak że gdy znajdują się w dość ciemnych pomieszczeniach, roztaczając wokół siebie delikatne, blade światło. Nikt na planecie Shelleley nie ma czarnych włosów, a najciemniejszym odcieniem jest kasztanowy - taki jak mój, który i tak z każdym dniem jaśnieje coraz bardziej. Jack i Lysa, których poznałam trzy dni temu są typowymi Shelleleyczykami i posiadaczami jasnych, prawie że białych włosów, a także mocno błękitnych oczu.
Głos próbuje odsunąć ode mnie myśli o Jacku. Nie wiem dlaczego.
To może źle się dla ciebie skończyć. - ostrzega, jednak śmieję się.
Błękit powoli zaczyna się rozpływać, ustępując miejsca ponuremu murkowi na końcu zaułka, który, jak zdołałam wywnioskować - także jest tylko iluzją. Zabawne. Granice zacierają się i nie potrafię odróżnić miraży od prawdziwego świata. Jak moge to odwrócić?
- Myrkurie. - mówię pewnie i mocno.
I wtedy czyjaś krew rozbryzguje się na moich nogach.
- Myrkurie. - powtarzam.
Topię się. Zaczyna brakować mi tchu, choć wszystko dookoła wciąż jest takie samo. Nie ma nikogo poza mną, a mimo wszystko słyszę krzyki.
Woda. Czuję ją. Napływa mi do ust i zaczynam się krztusić.
Co się dzieje? - pytam w myślach głosu.
Nadal nie pamiętasz?
To zaczyna robić się chore. Resztkami świadomości walczę, uwięziona. Biję rękoma niewidzialną wodę, słyszę stłumiony krzyk, jakieś bluźnierstwo rzucone z pewnością w moją stronę...
Łzy napływają mi do oczu, gdy zaczerpuję powietrza i woda zalewa moje gardło.
Co się dzieje?
Wiesz.
Nie, nie wiem!
Dobrze wiesz. Avenne.
BŁAGAM!
Ciemność ogarnia mnie, tak jak i pierwszego dnia, urywając odpowiedź.
Po raz kolejny mam wrażenie, że to już koniec. A jednak wiem jednocześnie, że się mylę. Bardzo się mylę.
To dopiero początek.
Jack.
17.09.3013
Shelleley
http://www.youtube.com/watch?v=670_YoTdGwk
Minęły właśnie trzy dni od Tragedi Sheatonle. Trzy dni od pojawienia się Avenne. Trzy dni niepokoju i sensacji.
- Spójrz no tu. - mamrocze Lysa, machając na mnie ręką. Wstaję z fotela, ruszając w jej stronę i wzdychając po drodze.
- Co znowu? Mam dosyć oglądania zmasakrowanych ciał, które czasem dla odmiany są rozczłonkowane. Dlaczego, do cholery, pokazują wszystko z takimi szczegółami? Nie dość widoków dla biednych Shelleleyczyków?
Lysa przewraca oczami i przygryza wargę, ciągnąc mnie za rękę i wskazując głową ekran.
Woda. Woda zalewająca całą północną część Sheatonle. Kręcę niedowierzająco głową.
- Ocean jest zamknięty! - oponuję, spoglądając podejrzliwie na przejętą Lysę. - Co to ma być?
- Nie wiem. - odpowiada cicho, wplatając palce w swoje jasne włosy. - Nikt nie wie. Ona wzięła się znikąd. - spogląda na mnie i dostrzegam przerażenie w jej błękitnych, dużych oczach, takich samych jak moje własne. - Ona niedługo dojdzie do nas. Jesteśmy w pułapce.
- Nie. - uspokajam ją, odwracając delikatnie jej głowę z powrotem w stronę telewizora. - Spójrz. I posłuchaj.
Wyłączam na chwilę głos i słyszymy alarm rozlegający się w całym Sheatonle. "Czwarty stopień, środkowa obrona" - oznajmia mechaniczny głos dochodzący znikąd.
Na ekranie kamery pokazują mur wysuwający się z ziemi. Lysa oddycha z ulgą, przykładając dłoń do swojego serca.
- Ale... Ci wszyscy ludzie... - przymyka oczy i pozwala sobie na parę łez. - Czy nasz rejon będzie następny? Boję się, Jack. - zaciska palce na krańcu mojej koszuli. - Boję się.
Milczę. Bo co mogę powiedzieć? "Ja też się boję, Lyso. Nie śmierci, a bólu"?
- A zauważyłeś, że wszystkie takie rzeczy dzieją się zwykle pod nieobecność naszej uratowanej Aven? - pyta nagle z przekąsem Lysa, jednak doskonale słyszę w jej głosie dziwny niepokój.
- Co sugerujesz? - pytam chłodno, odsuwając jej dłoń.
- Nie udawaj, że tego nie zauważyłeś. Gdy wychodzi i wraca cała we krwi, podczas gdy w telewizji nadawane są newsy o kolejnych "tragediach".
Nie odpowiadam, spoglądając w bok.
- A więc nie jesteś taki głupi i dobrze to widzisz. - szepcze Lysa triumfalnie. - A jednak odsuwasz od siebie te myśli. Dlaczego?
Nadal nie mówię zupełnie nic. No właśnie - dlaczego? Ile wiem o Avenne? Chyba tylko tyle ile ona sama o sobie wie. Ma lat siedemnaście, a gdy znika - dzieją się rzeczy straszne. Mimo woli uśmiecham się. To brzmi głupio.
Irracjonalnie.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że to koniec, Jack? - Lysa wybucha ironicznym śmiechem. - Z tą nową jest coś nie w porządku i dobrze o tym wiesz. A więc powstrzymaj to. Powstrzymaj ją.
- Nawet nie wiemy... - zaczynam, jednak Lysa przerywa mi.
- Posłuchaj siebie, Jack. - warczy. - Dwudziestego września kończysz osiemnaście lat i zgodnie z obyczajami Shelleley zostajesz wtedy wojownikiem. Czy chcesz by to cię ominęło? Czy nie chciałeś opuścić Sheatonle, by służyć Evangeline? Czy nie chciałeś zwiedzać odległych planet? A jednak to wszystko to tylko twoje głupie marzenia. Bo umrzesz. Umrzesz.
Zaciskam pięści.
- Interdimo ovyse matiremo dimerrhe. - mówię w rodowitym języku Shelleleyczyków, uśmiechając się bezradnie.
Lysa wyłącza telewizor.
- Jack, daję ci wybór. - mówi spokojnie. - Jeśli nie zależy ci na życiu tych ludzi... Pomyśl o swoim sumieniu.
- W takim razie sama to zrób.
Moja siostra uśmiecha się smutno.
- To ty za trzy dni staniesz się wojownikiem Shelleley, co sam wybrałeś... - mówi cicho. - Czy morderstwo wydaje ci się być aż takie straszne? Jesteś jeszcze dzieckiem, Jack?
Tak. - chcę odpowiedzieć, jednak dostrzegam kpinę w oczach siostry.
- Boisz się zamordować człowieka? - Lysa śmieje się cicho, obrzucając mnie pogardliwym spojrzeniem. - Co z ciebie za wojownik?
- Jeszcze żaden. - uśmiecham się do niej ciepło. Nie chcę stracić siostry, nie w takich chwilach. Jednak czuję, jak odsuwa się ode mnie z każdym dniem. Z każdą godziną. Minutą.
W tej właśnie chwili drzwi wejściowe otwierają się z trzaskiem. Oboje rzucamy się w stronę holu.
Lysa zakrywa usta dłonią na widok Avenne.
Aven bez butów, w przemoczonej sukience, która na dodatek cała jest przesiąknięta krwią. A zresztą nie tylko na jej ubraniach widnieją ślady krwi. Woda i krew. To połączenie wydaje mi się być dziwne, jednak nie można wytłumaczyć także wody, która wzięła się znikąd.
Aven dotyka dłonią przemoczonych włosów, z których sączy się woda, kapiąc na podłogę. Uśmiecha się przepraszająco, zauważywszy kałużę wody, jaka się pod nią utworzyła.
Lysa spogląda na mnie ze zgrozą, po czym podchodzi do mnie, opierając się łokciem o moje ramię. Przykłada usta do mojego ucha.
- Zabij ją. - szepcze. - Czy potrzeba ci więcej dowodów? Wychodzę do doktora Collinsa.
Doktor Collins mieszka dokładnie obok nas. Robi mi się słabo i opieram się o ścianę, zamykając oczy.
Gdy je otwieram - Lysy już nie ma. Została tylko przemoczona Aven i jej przepraszający uśmiech.
- Zaczekaj. - mówię, uśmiechając się do niej. Ufa mi, co tylko powoduje moje mdłości.
I wracam. Wracm, wyciągnąwszy wpierw z schowka karabin.
Uśmiech Aven nieco blednie na mój widok, jednak stoi niezwruszona i zachowuje spokój.
Nawet wtedy gdy celuję w nią.
- Nie ruszaj się. - szepczę.
- Czy to jedna z tych broni, które rozsadzają jednym uderzeniem ćwierć miasta? - pyta cicho.
Kręcę głową.
- To jedna z tych, która trafia prosto w serce. - odpowiadam drżącym głosem. - Aven, nie wiem jak to zrobiłaś i robisz, jednak jesteś winna śmierci tych wszystkich ludzi i upadku Sheatonle.
W jej oczach dostrzegam niedowierzanie. Wściekłość. A potem strach.
- Nie... - odpowiada cicho. - Jak... Co?
- Przykro mi, Aven. - mówię, wymierzając dokładniej.
Aven przechyla głowę na bok.
- Ten głos mówi mi, bym uciekała. Jednak ty nie zrobisz mi krzywdy, prawda, Jack? - pyta, uśmiechając się.
Mięknę i już wiem, że nie będę potrafił strzelić. A jednak... Muszę...
Strzelam i słyszę wrzask Aven, jednak krzyczy ze strachu, nie z bólu. Spoglądam na jej zdumioną twarz i przez chwilą oboje przyglądamy się nabojowi tkwiącemu w suficie. Kawałek tynku spada na podłogę, tuż obok mojej nogi.
- Nie potrafię cię zabić. Nie potrafię zabić nikogo. - stwierdzam zimno, rzucając karabin na ziemię. - Odejdź, Aven.
Przez chwilę przypatruję się swoim butom, by potem unieść wzrok i zobaczyć łzy spływające po jej twarzy.
Dlaczego płacze?
- Być może właśnie popełniam największy błąd mojego życia. Po prostu odejdź! - krzyczę łamiącym się głosem.
Aven odwraca się momentalnie, otwierając drzwi. Znika.
A ja opadam na kolana, nie wierząc w to, co chciałem zrobić. Spoglądam na swoje trzęsące się dłonie.
Potem dotykam policzków i zdaję sobie sprawę z tego, że płaczę.
Jestem słaby. Żaden ze mne wojownik. Jestem nikim.
I gdy Lysa wraca po trzech godzinach, pytając się, czy sobie poradziłem, odpowiadam bez zastanowienia:
- Tak.
Jednak widzę w jej oczach zwątpienie.
Nie wierzy mi.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Poison
Lily Wilkes, III kreski
Dołączył: 27 Kwi 2012
Posty: 648
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 5 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 17:50, 20 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Akcja się rozkręca, nadal czyta się jak po maśle, dodatkowo z świetną ścieżką dźwiękową, która idealnie wpasowuje się w klimat.
Em napisał: | - Myrkurie. - mówię pewnie i mocno.
I wtedy czyjaś krew rozbryzguje się na moich nogach. |
Świetny fragment. *-*
Zastanawiam się kim jest owa Myrkurie (jeśli to osoba), choć tego pewnie szybko nie ujawnisz, a także jaki ma ona związek z Aven i o co chodzi z tym głosem w głowie...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Wildness
Christelle Whitemore, III kreski
Dołączył: 03 Maj 2012
Posty: 305
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gniezno
|
Wysłany: Śro 19:19, 20 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Wow, to jest świetne! *.* Masz ogromny talent, Em.
Bardzo zaciekawiła mnie postać Aven.
No i oczywiście czekam na ciąg dalszy.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sprężynka
Mistle Page
Dołączył: 28 Kwi 2012
Posty: 533
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 22:06, 23 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Kufa. Już wiem kto wygra pojedynki literackie w wakacje.
*zamyka Worda w którym produkuje jakieś brednie, usuwa i czyści kosz*
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Em
Flossy Whitemore, III kreski
Dołączył: 27 Kwi 2012
Posty: 1422
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 17 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Kraina Jednorożców
|
Wysłany: Nie 13:30, 24 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Sprężynko, weź się, bo wyjmę łopatę.
Avenne.
20.09.3013
Shelleley
Jego jasne, prawie że białe włosy z daleka wyglądają jak gdyby zlewały się z bladą cerą. Czysto błękitne oczy sprawiają wrażenie idealnie okrągłych i podczas tych kilku dni tylko raz zabłysły w gniewie. Nie jest szczególnie wysoki i nie wygląda na dumnego wojownika, którym zresztą jeszcze nie jest. Typowy przeciętny Shelleleyczyk, taki jak inni. A jednak głos zaprzecza.
Na imię ma Jack i zawdzięczam mu życie.
Czasem wracałam na tą przedmiejską ulicę, jednak nie zapuszczałam się dalej, niż za róg kilku domów dalej. Byłam bezradna.
Krążąc po ulicach Sheatonle starałam przypomnieć sobie swoje poprzednie życie. Dlaczego pamiętałam wszystkie szczegóły z życia Shelleleyczyków i ich rodowy język?
- Omiddreti? - pytam, stojąc przed murem, za którym skrywa się błękitny ocean. Błękitny jak oczy Shelleleyczyków, jednak nie jak moje własne.
- Hvysse Yei - szepczę, powtarzając słowa w rodowym języku. Pewnych wyrazów nie da się przetłumaczyć na język Wspólny II, który powstał dość niedawno. Jednak te słowa mają swoje znaczenie. "Nie wiem nic".
O Pierwszych Językach krąży wiele legend, które dotąd nie zostały jeszcze sprawdzone. Jednak Shelleleyski powstał wraz z tą planetą. Naszą planetą.
Ich. Nie twoją. To nie jest twoje miejsce.
- Wiem. - odpowiadam spokojnie, gładząc dłonią mur. Chciałabym uwolnić ten czysty błękit.
Przecież możesz.
Nie, nie mogę. Mogę tylko stać i przyglądać się murowi. Zdaje się nie mieć końca, wnosząc się do góry i niknąc w chmurach. Ogromny cień pada na mnie i dalej, na pusty, zakazany obszar. Właśnie łamię regułę, jednak mam coś na swoje usprawiedliwienie.
Nie wiem jak się tu znalazłam. Jednak nie zagłębiam się w to, ponieważ nic nie rozumiem.
Cztery razy umierałam. A potem znów musiałam wracać, przestępując przez trupy. I po raz kolejny nie wiedziałam co się stało.
Nie wierzyłam w słowa Jacka. Nie mogłam zrobić im nic złego. Jakim cudem? Nie jestem nawet pewna swojego imienia.
Słyszę dziwny dźwięk i gwałtownie odrywam rękę od muru. Spoglądam z niedowierzaniem, na niegdyś gładką powierzchę. Rysa. Rysa, biegnąca od samego dołu i znikająca gdzieś u góry.
Godzinę później spaceruję bocznymi, ocalałymi ulicami, mając nadzieję, że znajdę jakieś logiczne wyjaśnienie na to wszystko.
Logiczne. Wszelka logika zniknęła trzynastego dnia września.
Głos ma rację.
- Pojawiłeś się trzynastego września - mówię na głos, uderzając się jednocześnie w czoło. Przechodzący obok Shelleleyczyk obrzuca mnie nieco zdziwionym spojrzeniem, przyspieszając kroku. - Tydzień. - dodaję, mając złe przeczucia.
Siedem dni, precyzując.
- Wiem, ile dni ma tydzień!
Zapamiętaj ten dzień.
- Dlaczego? - pytam, kierując się w stronę centrum.
Głos milczy. I milczy nadal, gdy wspinam się po schodach najwyższego budynku w mieście. Nie tak wysokiego jak mur, jednak z dachu z pewnością można dostrzec ocean. A ja chcę na niego spojrzeć, bo boję się, że nie będę miała więcej okazji.
Na górze jest zimno i żałuję że mam na sobie tylko sukienkę. Brudną i miejscami zakrwawioną.
Nie wiem ile czasu spędzam, stojąc na krawędzi i trzymając się dłońmi barierki, przyglądając się do połowy zniszczonemu miastu. Oceanu stąd nie widać, myliłam się. Nie wiem dlaczego ale ten fakt sprawia, że jest mi niewyobrażalnie przykro. Chciałam zobaczyć ocean. Chciałam oglądać ten błękit. Po raz ostatni.
- Dlaczego mam pamiętać ten dzień? - pytam ponownie Głosu.
I znów milczy, a moja ciekawość tylko się wzmaga. Odpowiada mi, cichutko, po dwudziestu minutach, nadając początek jednemu z największych, niewyjaśnialnych w nijaki sposób wydarzeń.
Trzynastego września, zanim nadszedł ratunek ze strony tego doktora, wypowiedziałaś bezwiednie trzy słowa, jakże adwekwatne do dzisiejszego dnia.
- Jakie? - pytam, przyglądając się purpurowym chmurom nad sobą.
To koniec Shelleley.
Ból nadchodzi znikąd. Czym prędzej przechodzę nad barierką, bojąc się że runę z krawędzi. Idę chwiejnie, kierując się w stronę klapy znajdującej się na środku dachu, jednak ból jest zbyt wielki.
Upadam na kolana, trzymając się za głowę.
- Przestań... - szepczę, wbijając paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. - Błagam, przestań!
Boli. To tak bardzo boli.
- Na miłość... - ból opuszcza mnie, jednak przenosi się na serce. Chwytam się za pierś, oddychając spazmatycznie.
Wybucham płaczem, nie mogąc tego znieść. Nigdy nie czułam bólu tak wielkiego, tego czegoś brutalnie wpychającego się do mojego umysłu, zaciskającego pętlę wokół mojego serca, ściskając je coraz mocniej.
Nie mogę się ruszyć, tak jak wtedy, dnia siedemnastego września, gdy woda zalała połowę Sheatonle.
Boli.
- Dość, dość, dość, dość, dość, dość. - jęczę i są to moje ostatnie słowa, zagłuszone przez wrzask bólu.
Gdy jestem na granic wytrzymałości i myślę, że nie może istnieć nic potworniejszego niż ten ból, okazuje się, że znów się myliłam.
Mylę się w wielu sprawach.
Dziwne, pulsujące uczucie w przedramionach wzmaga się i coś rozdziera całe moje plecy.
Czuję to. Czuję to wszystko i jeszcze żyję. To wydaje się być tak nieprawdopodobne, że przestaję płakać.
Teraz się histerycznie śmieję. Dociera do mnie cała absurdalność ostatnich dni, cały ból jaki przeszłam przed chwilą, i nadal przechodzę.
Krzyczę, nie mogąc tego wytrzymać.
I umieram po raz piąty.
Moja skóra nadal jest rozrywana przez niewidzialną siłę.
Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. Nie. NIE!
To tak potwornie boli.
Spójrz.
Jak, skoro nie mogę otworzyć oczu?
Spójrz.
Unoszę ociężałe powieki, spoglądając przed siebie. Chyba tylko wydaje mi się, że je otworzyłam, bo wokół mnie panuje nieprzyjemny półmrok, ciągle się pogłębiający.
Popatrz. To noc.
Noc? Na Shelleley nie ma nocy.
To noc, pierwsza w historii.
Do głowy przychodzi mi tylko jedno słowo. Kłamiesz.
Kłamiesz, głosie. Shelleley oświetlają...
Didaskria zgasła. Nie świeci i nie zaświeci już nigdy.
Słyszę śmiech w swojej głowie. Zdaję sobie sprawę z tego, że ja także się śmieję. Księżyce Shelleley zgasły. To koniec.
Czołgam się w stronę krawędzi, chcąc zobaczyć pogrążający się mrok, otaczający miasto.
Cieszę się, że nie słyszę stąd nic, jestem odseparowana od tych wszystkich ludzi, od całego Sheatonle.
- Czy to już? - pytam, pełna niepokoju.
Niepokój przechodzi w podekscytowanie, jednak wiem, że to nie są moje uczucia.
Nagle ogłusza mnie głośne wycie, dochodzące z góry. Boję się. Tak bardzo się boję.
Mimo że jestem na skraju wytrzymania, udaje mi się unieść głowę do góry.
Zaczęło się. - powiadamia mnie głos, jednak ja już to wiem.
- Żegnaj, Sheatonle. Żegnaj, planeto Shelleley - mówię jednocześnie z głosem, stając się z nim jednością.
Na niebie pojawiają się wielkie litery, wyglądające, jak gdyby były zrobione z ognia.
Pożerają powoli niebo, dosięgając płomieniami ciemnego nieba, rozmazując chmury.
Jest to słowo, które będzie ostatni, jakie zobaczą Shelleleyczycy.
Słowo, na którego widok robi mi się ciepło na sercu, choć sama nie wiem dlaczego.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sprężynka
Mistle Page
Dołączył: 28 Kwi 2012
Posty: 533
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 15:22, 24 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Em, weź się, bo wyjmę piłę mechaniczną - to już koniec?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Em
Flossy Whitemore, III kreski
Dołączył: 27 Kwi 2012
Posty: 1422
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 17 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Kraina Jednorożców
|
Wysłany: Nie 19:17, 24 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Początek.
Jack.
20.09.3013
Shelleley
http://www.youtube.com/watch?v=USW5adqt5Oo
Rożni się od Shelleleyczyków. Rzadko kiedy spotyka się tu kogoś z brązowymi włosami, a jeszcze rzadszym widokiem są zielone oczy. Tak, oczy miała mocno zielone, niczym rośliny w dżungli tropikalnej, która istnieje w baśniach. Jednak raz zmieniły kolor, mieniąc się złotem i przechodząc aż po stalowy, srebrzysty.
Na imię, jak twierdzi, ma Aven i jest jedną wielką zagadką. Zagadką, którą próbuję rozszyfrować, gdy szykuję się na uroczystość. Dzisiaj, w godzinach wieczornych stanę się wojownikiem.
Jednak coś mi nie pasuje. Próbuję poskładać te wszystkie wydarzenia w jedną całość, próbuję ułożyć w głowie tą układankę, jednak nie potrafię.
Wzdycham ciężko, zakładając na nogi dość ciężkie buty przed kolana.
- Dobrze wyglądasz. - stwierdza Lysa z dumą, każąc mi się obrócić.
- Głupi strój. Mogliby odstąpić od tego zwyczaju. - stwierdzam oschle, spoglądając markotnie na "zbroję".
Lysa uśmiecha się smutno.
- Tak powinni wyglądać wojownicy. - mówi cicho. - Pamiętam, jak Tony nim został. Zaledwie dwa lata temu, a teraz... - zbiera się w sobie, biorąc dwa głębokie oddechy. - Nie żyje.
Czym prędzej wychodzę z pokoju, nie chcąc patrzeć na jej łzy. Wojownik. Ja. Wojownik nie potrafiący zabić.
- Ogarnij się. - mamroczę sam do siebie, zbiegając po schodach. - Co je...
Zamieram, stając w drzwiach.
- O rany. Lysa... Lysa! - wołam siostrę, opierając się o framugę.
Lysa schodzi powoli i staje koło mnie, szerzej otwierając drzwi.
- Niemożliwe.
- Pierwsza noc na Shelleley. - stwierdzam ponuro. W głębi duszy jestem przerażony, jednak staram się tego nie okazywać.
Lysa zaciska pięści.
- Niemożliwe. - powtarza.
- A jednak. - szepczę. - Woda zalewająca pół Sheatonle. Niewyjaśniony wybuch w zachodniej części, podczas którego zginęli nasi rodzice i Tony. I jeszcze trzy inne przypadki. Czym w porównaniu z tym jest zwykła ciemność?
Lysa nie odpowiada.
- A więc to naprawdę koniec. Myliłam się, to nawet nie miało związku z tą całą Aven...
Teraz milczę ja, bojąc się przyznać, że wcale jej nie zabiłem i nie byłbym pewny co do jej udziału w tym wszystkim.
Wychodzę z Lysą na ulicę i stoimy przez chwilę niepewnie, nie wiedząc kiedy się zacznie.
Wszystko w co do tej pory wierzyliśmy. Wszystko czemu ufaliśmy. Wszystko nad czym sprawowaliśmy rządy. Wszysto będące naszą własnością. Zawsze dobre. Zawsze idealne. Zawsze takie samo.
Pogrąża się w rozpaczy.
Umiera.
Niebo płacze. Rozdzierające wycie przeszywa nas na wskroś, wzniecając panikę. Niebo płonie. Ogniste litery sprawiają, że błękit znika. Niebo roni ogniste łzy, które spadają prosto na nas.
Próbuję zrozumieć, naprawdę próbuję. Jednak nie potrafię.
Wpatruję się tępo w płonący napis. w MYRKURIE. Koło mnie coś wybucha, gdzieś niedaleko spada ognista gwiazda i jeden z budynków staje w płomieniach.
- NIE ZABIŁEŚ JEJ! - wrzeszczy Lysa, a jej twarz wykrzywia się nienaturalnie. Jest wściekła. - NIE ZABIŁEŚ! Ty idioto! To twoja wina!
I milczę, a milcząc przyznaję się do winy.
- Jack! - Lysa wybucha płaczem, biorąc mnie za rękę. - Uciekajmy stąd!
Tak, uciekajmy. Ale dokąd?
- Przepraszam. - mówię cicho, jednak nie słyszy mnie.
To koniec. A ja nie potrafię się z tym pogodzić. Czy życie na Shelleley będzie wciąż nadal takie samo, jeśli Sheatonle zostanie zniszczone?
Nagle Lysa pada, wydawszy z siebie wpierw rozpaczliwy, błagalny wrzask. Jej lewy bok jest rozszarpany, ciało odrywa się pod jej palcami.
- Nie... - mówię tylko tyle, gdy klękam koło niej, wpatrując się w jej zakrwawione ciało.
Lysa łka, chwytając mnie słabo za rękę.
- Kocham cię, Jack. - szlocha, a ja nachylam się nad nią, stykamy się czołami i płaczemy razem.
- Ja też cię kocham. - odpowiadam, łykając łzy. - Siostrzyczko.
Przyciąga mnie do siebie. Czuję zapach krwi. Zginilizny. Niechcący dotykam tej wypalonej dziury i Lysa jęczy z bólu.
- To jest miłość. Nie to co czujesz. - szepcze i oddycha wolniej, głębiej. Powoli umiera. - Boję się.
- Nie bój się. Nie śmierci.
Lysa opada bezwładnie, wyrywając się z mojego uścisku. Przymyka oczy, a na jej twarzy pojawia się wyraz ulgi.
- Ta miłość cię zgubi. - oznajmia na koniec i są to jej ostatnie słowa.
Umiera.
Nie wiem ile klęczę koło niej, zanosząc się płaczem, jednak wiem że niezbyt długo, bo nagle coś koło mnie wybucha. Zrywam się na równe nogi i uciekam, zostawiając wszystko za sobą. Dom, ciało siostry. Moje wspomnienia.
Jeszcze raz, tylko na chwilę odwracam głowę i patrzę jak w ułamku sekundy Lysa zostaje pochłonięta przez wzbijający się w górę i ciągle rozprzestrzeniający ogień, błyszczący na pomarańczowo, żółto i czerwono.
Nagle ktoś dopada do mnie, łapiąc mnie za ramię.
- Jack! - wrzeszczy doktor Collins, zanosząc się kaszlem. - To koniec. Uciekajmy na statek!
- Jaki statek? - pytam tępo, zatrzymując się.
Nie odpowiada, wciąż krztusząc się dymem i popiołem unoszącym w powietrzu.
Biegniemy w stronę centrum, przez dym widząc, że jeden, najwyższy budynek w mieście nie ucierpiał podczas kataklizmów. Mijamy ciała.
Rozczłonkowane. Zakrwawione. Spalone.
Martwe.
Walczę z mdłościami, depcząc niechcący kolejnego trupa.
- Co jest z tym wieżowcem? - pyta nagle doktor, wskazując głowę środek Sheatonle.
Wysilam wzrok, jednak nie dostrzegam nic, prócz poruszenia na dachu. Coś wystrzeliwuje z góry. Coś wyglądającego niczym macka, jednak nie jestem pewny.
- Nie mamy zbyt wiele czasu. - mówię do Collinsa.
Ciągnie mnie za sobą. Biegniemy coraz szybciej, ignorując wybuchy za sobą, ignorując ogień, ignorując nieludzkie wycie dochodzące z góry.
Ignorujemy powiększający się napis "Myrkurie".
- Biegniemy w stronę muru! - wrzeszczę, gdy przebiegamy koło słupa ognia, wchodząc na teren zakazany.
- Wiem. Tam jest platforma awaryjna. I statek. - odpowiada zasapany doktor. - Miejmy nadzieję, że uruchomiona.
Biegniemy przez dym i nagle wszystko się rozjaśnia.
- Uruchomiona. - stwierdzam, dostrzegawszy wielką platformę i statek znajdujący się na niej.
- Oh, Didaskrii dzięki! - woła z ulgą doktor, wchodząc po schodach.
Wchodzimy do środka, przechodząc po chyboczącym się, wysuniętym pomoście. Spoglądam z niepokojem na pełną bólu twarz doktora.
- Tylko tyle osób... - zaczyna zdruzgotanym tonem i osuwa się po ścianie. Siada na podłodze, wpatrując się w ludzi pustym wzrokiem.
Po paru minutach do środka wbiega na oko dziesięcioletnia dziewczynka.
- Mur pęka. - obwieszcza spokojnie, wchodząc do środka.
Tylko dwie osoby wpatrują się w nią z niedowierzaniem. Reszta przyjmuje to jako normalną rzecz.
Mur pęka. Mur nie do przebicia po prostu sobie pęka.
Nie mogę się powstrzymać i wybucham histerycznym śmiechem. Nikt, absolutnie nikt nie zwraca na mnie uwagi.
- Czy mamy tu jakiegoś pilota? - pyta doktor Collins, najwyraźniej już się pozbierawszy.
- Nie. - odpowiada po chwili jeden z Shelleleyczyków.
- Wspaniale. - warczy jedna z kobiet, przytulając do siebie blondwłose niemowlę.
Zbieram się w sobie i ruszam w stronę kabiny pilota.
- Jesteś pilotem? - pyta ta sama kobieta.
- Nie. Będę improwizował. - burczę, otwierając drzwi.
- Ale...
Zatrzymuję się w pół kroku, odwracając do wszystkich.
- CO JESZCZE? Chcecie się uratować czy nie, do cholery?
Nikt nic nie mówi, więc wchodzę do środka, zastanawiając się co ja wyrabiam. Nie mam o tym wszystkim zielonego pojęcia.
Siadam za sterem, zapinając pas. Nagle drzwi otwierają się i do środka wchodzi chłopak, prawdopodobnie w moim wieku. Ma błękitne oczy, jak my wszyscy i półdługie, białe włosy do ramion. Bez słowa siada na fotelu koło mnie, mocując się z pasami.
- Mur prawdopodobnie rozpieprzy się za pół minuty. - mówi z chytrym uśmieszkiem. - Masz szansę zostać bohaterem, nie popsuj tego, zabijając nas, dobra?
Spogląda gdzieś w bok, gdy piorunuję go wzrokiem.
- Dwadzieścia sekund... Piętnaście... Dziesięć...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Wildness
Christelle Whitemore, III kreski
Dołączył: 03 Maj 2012
Posty: 305
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gniezno
|
Wysłany: Pon 16:00, 25 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Jeej, to jest niesamowite. *.*
Trochę mi się smutno zrobiło, kiedy Lysa umarła.
Jestem ciekawa, jak sobie tam wszyscy poradzą. Mam nadzieję, że Jack ich uratuje.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sprężynka
Mistle Page
Dołączył: 28 Kwi 2012
Posty: 533
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 4 razy Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 19:26, 25 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Zabiłaś Lysę Ale w sumie im więcej krwi, tym lepiej
A teraz pisz dalej, bo nie mogę się doczekać
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|